Ignacy Szyfter, "Dzień wody"

Rzecz działa się w Spennordzie, a dokładniej w stolicy Spennordu, Langii. Spennord był krajem rozdartym między wielu watażków, hrabiów, baronów i margrabiów. Jakkolwiek by się nie zwali, byli bandziorami, którzy uznali, że jedynym sposobem zdobycia władzy jest sięgnięcie po miecz i rżnięcie bliźnich.

            Największy z tych łotrów tytułowany był królem. Przejął po młodo zamordowanym ojcu koronę i zasiadł na tronie stolicy kraju. Potomni zapamiętali go jako wielkiego reformatora, który zmienił kraj. Nie sposób się nie zgodzić: powołał tajną policję, mającą dbać o porządek publiczny (czyli wyłapującą wszelakich defetystów, wichrzycieli, tych, którzy mówili za głośno, a także tych mówiących za cicho), zreformował prawo (wprowadził dożywocie za obrazę majestatu, dwadzieścia lat więzienia dla uczestników zgromadzeń liczących więcej niż dziesięć osób, batożenie dla nieszczęśników, których facjata wygląda podejrzanie), udoskonalił system monetarny wprowadzając niepodrabialne pieniądze, a za wybijanie własnej monety zagroził  powieszeniem nad bramą miejską.
            Król w swej światłości wprowadził Wolne Zebranie – zgromadzenie równych sobie. Miało ono decydować o wszystkim, co dotyczyło państwa; niestety, nie było w całym Spennordzie nikogo równego królowi, więc tylko on brał udział w obradach.
            Właśnie w tamtych czasach, w dniu, w którym - jak się później okazało - miała wejść w życie kolejna reforma, po ulicach Langii szedł młody mężczyzna. Wysoki jak na owe czasy, umięśniony, chodził wyprostowany, nigdy się nie garbił. Na pierwszy rzut oka można było się domyślić, że zarabia na chleb orężem. Twarz zdobiła blizna wybiegająca spod kruczoczarnych włosów i idąca aż do lewego oka.  Jego głębokie oczy miały kolor morza - można było w nich utonąć. Jeśli zaś ślepia przypominały morze, to włosy przypominały ocean w czasie sztormu: posklejane, brudne kłaki powykręcane w najróżniejsze strony przypominały fale na wzburzonej wodzie, na całej głowie nie było jednego prostego włosa. Spod nosa mężczyzny wyglądał czarny, sumiasty wąs, który w przeciwieństwie do czupryny, był starannie wypielęgnowany i należycie zakręcony.
             Nadawało to mężczyźnie zbójeckiego charakteru, jednak wokół oczu można było dostrzec znak, że często zwykł się śmiać - kurze łapki. Były jednak niewyraźne i pokryte pyłem dróg, uśmiech na jego twarzy nie pojawiał się y od dawna.
            Postać odziana była w sposób typowy dla rycerzy, czyli największego bandyctwa owych czasów, ludzi gotowych skoczyć do gardła bratu dla chwały, sławy i trwałości swego imienia, nawet jeżeli tylko na wyrokach sądowych i listach gończych. Mężczyzna nosił ciężką zbroję, w wielu miejscach powyginaną i porysowaną, można też było dostrzec na niej ślady uderzeń młotów kowalskich, które świadczyły, że wiele razy była naprawiana.
            Jednak wszystkie wysiłki podejmowane przez najróżniejszych mistrzów kowadła były próżne, bo właściciel zbroi po każdej reperacji znów szedł w bój i znów o metalową skorupę tłukły buzdygany, młoty bojowe, miecze wagi i klasy najróżniejszej, grzechotały pociski z łuków, kusz, a nawet proc, chrobotały włócznie, sztylety, noże i mizerykodie długości wszelakiej. Mimo swego wyglądu zbroja spełniała zadanie - nadal trzymała właściciela przy życiu. Wojownik miał przytroczone do pasa coś, co chroniło go o wiele mocniej nawet niż najgrubszy pancerz: gwiazda zaranna. Żelazna kula z kolcami na długim łańcuchu, wychodzącym z rękojeści fachowo zwanej generatorem wymachu, na którym wygrawerowane zdobionymi literami widniało miano broni: „Sublimator".
            Mężczyzna był dyplomatą, można nim było zostać tylko po studiach, bez znaczenia jakich, były wszak wtedy tylko cztery kierunki, w których można  było się kształcić. Ci, którzy dostali się do szkoły dyplomatów, uczyli się przez parę lat  szermierki, najrozmaitszych sztuk walki, taktyki, ale też ogłady, wysławiania się, oraz dyplomacji. Kiedy byli gotowi dostawali herb dyplomaty, dyplom i ruszali na gościńce. Mieli szukać pracy u najróżniejszych lordów, godzić zwaśnione rody, ściągać długi od mało kornych, wymieniać listy, zakładników, ucięte palce. Wszystko na najwyższych szczeblach. Dyplomaci mieli nie dopuszczać do wojen, taka przynajmniej była idea, ale rzeczywistość wyglądała zgoła inaczej.
            Pracowali dla tego, kto więcej zapłaci, a rzadko byli nimi miłośnicy pokoju. Wielu zostawało generałami, inni płatnymi mordercami, kolejni zaś napadali na karawany, które wskazała zza biurka jakaś ważna persona.
            Ów mężczyzna idący teraz ulicami Langii był jednym z nich, ale też jednym z nielicznych honorowych. Tych, którzy kierowali się sumieniem, nie pieniędzmi. Jednym z ostatnich. Nazywano go Krzcicielem.
            Miano to wzięło się jeszcze z młodzieńczych lat. Podczas pierwszej pracy, już po uzyskaniu godności dyplomaty pojechał do dalekiego opactwa z misją przechrzczenia niekornego kleryka na inną wiarę. Doszło do rękoczynów, Krzciciel uderzył głową kapłana o posadzkę z taką siłą, że ten na miejscu wyzionął ducha. Od tamtego zdarzenia minęło wiele lat, Krzciciel stał się potężnym człowiekiem w Spennordzie. Wielu magnatów miało u niego zaciągnięte długi wdzięczności, wielu innych spoczywało przez niego w zimnym grobie.
            Teraz zmierzał do karczmy w Langii. Dopiero co wrócił do cywilizacji po długiej wyprawie i chciał odpocząć przez jakiś czas. Konia wraz z dobytkiem zostawił w płatnej stajni, po prawdzie mógł zostawić w miejskiej, która przysługiwała wszystkim podróżnym i nie trzeba było wnosić żadnych opłat, ale wiedział, że stajennych często tam korciło, by przeszukać sakwy przyjezdnych.
            Ciężkie krople deszczu dudniły o pancerz, spływały po wąsach. Padało od samego świtania, a było już dobrze po południu, jednak nic nie zapowiadało końca ulewy. Byle tylko do karczmy, pomyślał Krzciciel. Po wielu dniach na trakcie wprost marzył o garncu ciepłego miodu i kaszy z kawałkami mięsa. Właśnie rozmyślał, czy lepiej byłoby zamówić wpierw prosiaka, a później udziec wołowy, czy na odwrót, gdy stanął przed drzwiami szynku. Ze środka dobiegł go miły odór spoconych ciał, rozlanego piwa, nawnoszonego przez gości błota, kapusty i przypalonego mięsiwa. Jestem w domu, pomyślał z entuzjazmem.
            Co prędzej przeskoczył leżącego w rynsztoku golca i pchnął drzwi. Wzmocniony zapach wprost go uderzył. Zamknął oczy i rozkoszował się nim przez chwilę, ale tylko krótką, z zamyślenia wyrwała go fala wody, którą ktoś chlusnął mu w twarz.
            Natychmiast strząsnął ciecz i zaczął szukać wzrokiem przyczyn kąpieli, którą - rad nierad - wziął. Przed sobą ujrzał karczmarza z pustym wiadrem, na jego owłosionej facjacie widniał znudzony grymas, jakby witał w ten sposób wszystkich gości. Krzciciel się rozpieklił i byłby skoczył na szynkarza z kułakami. Pewnie by go zabił, gdyby nie uderzyła go jedna myśl. Dziś jest Dzień Wody, wpadło mu do głowy.
            Dzień Wody był świętem dosyć nowym, uchwalonym przez radę stu jeszcze sześćset lat temu. Nie wiadomo z jakiej przyczyny, ale na którymś zebraniu rady po niezłym już opiciu (niekoniecznie wodą), uchwalono Święto Wody oraz trzy setki zasad obowiązujących w tenże dzień. Wymyślone zostały, gdy większość rady spała pod stołami, a reszta była tak mocno upojona najróżniejszymi trunkami, że wszystko, co wyszło spod ich piór, nie miało za grosz sensu.
            Jednakże w Spennordzie tradycja to rzecz święta. Dla niepokornych przy­­­gotowana była specjalna kara działająca tylko w Dzień Wody: kryminalistów topiło się w małych baliach. Kara obejmowała wszystkich, którzy od północy dnia poprzedniego aż po północ kończącą obchody, popełnili jakiekolwiek przestępstwo.  Kiedy radni uchwalali tę karę, musieli być jeszcze trzeźwi, co można wnosić po tym, że z racji nadchodzącego dnia ognia sposób stracenia został dodatkowo udoskonalony: postanowiono topić skazańców nie w zwykłej wodzie, ale w bulgocącym wrzątku.
            Krzciciel uśmiechnął się wymuszenie do karczmarza i podziękował mu, gdyby tego nie zrobił, ten pewnie wylałby mu drugą kolejkę, tym razem za kołnierz. Szynkarz tylko potaknął, w jego oczach można było jednak znaleźć dziecięcą radość. Nie każdemu jest dane oblać wiadrem wody jednego z dyplomatów!
            Kiedy oberżysta odszedł, dyplomata rozejrzał się po pomieszczeniu. Ze smutkiem stwierdził, że wszystkie stoły są już zajęte. Na największym z nich dwóch młokosów biło się o względy jakiejś białogłowy, tuż przy wejściu przy długim stole paru wieśniaków liczyło brukiew, którą przywieźli na targ, w kącie cyrkowcy ćwiczyli sztukę rzucania nożami tak, by nie trafić celu. Krzciciel nie wątpił, że przed spektaklem wypróbują sztuczkę na jakimś przechodniu ze zbyt ciężkim mieszkiem, tym razem trafiając do celu.
            Dyplomata ze smutkiem westchnął. Przyjdzie wyeksmitować kmieci, pomyślał, wszak godność nie pozwala mi jeść na podłodze. Ciężkim krokiem ruszył w kierunku ich stołu. Kiedy go obaczyli, z przestrachem schowali świeżo policzoną brukiew do worków i spojrzeli przerażonym wzrokiem na wielkoluda, gdy uratował ich ktoś z przeciwległej strony sali.
            - Halo! Panie dyplomato! Zapraszamy do nas - zawołał brodaty jegomość. Krzciciel nie zauważył go w trakcie pierwszej lustracji izby. Był grubszy, łysawy i ubrany w sposób tak kolorowy, że można by uznać go za komedianta, noszona przy pasie sękata pała świadczyła jednak, że nie ma z tym zawodem nic wspólnego.
            Siedział przy stole ze smutno wyglądającym mieszczaninem odzianym w długą, niebieską i ubłoconą szatę popularną wśród mistrzów różnorakich cechów.  Miał krótko ogoloną, szarą brodę umoczoną w miodzie. Na głowie nosił czerwonawy szaperon z godłem cechu - ruiną na niebieskim polu.
            Dyplomaci rzadko byli zapraszani do stołu przez kogokolwiek, więc uradowany i zdziwiony Krzciciel ruszył w ich kierunku. Ten, który go zawołał, wstał i podał mu dłoń. Przez chwilę wymieniali uściski.
- Jestem Jelkel - powiedział brodacz. - Jestem wstrzymywaczem. Zapraszamy do stołu, panie ...?
-   Krzciciel.
- Ho ho! Veluk, słyszałeś, kto dziś z nami zasiada? - Jego kompan odburknął coś w odpowiedzi. - Proszę mi wybaczyć zachowanie mego towarzysza. Udało mi się poznać jego miano i cech dopiero po trzecim kuflu.
- Nie ma problemu. Przepraszam na chwilę. Karczmarzu! Miodu! - krzyknął w stronę kontuaru, usiadł na ławie i poczekał aż Jelkel zrobi to samo. Wtedy zapytał:
 - Wybaczcie mi, ale kim jest wstrzymywacz?
- Nigdy nie słyszeliście o tej profesji?
- Nie zdarzyło się.
- Znacie, panie, pewnie stary ślubny obyczaj.
- Ano - odpowiedział, przyjmując od karczmarza upragniony trunek. Wziął łyk, a póniej wykrzwił się i powiedział - Cóż to? Toż to sama woda!
- Dziś jest dzień wody - odburknął oberżysta. - Według uchwały w dzbanie z miodem, piwem, czy jakąkolwiek gorzałą mają znajdować się cztery części wody ze strumienia, dla zdrowia obywateli, i jedna część zamówionego trunku.
- Dzban nie pachnie mi wodą ze strumienia, ale raczej z rynsztoka - poskarżył się dyplomata.
- Do strumienia daleko - wzruszył ramionami karczmarz.
Dyplomata odsunął od siebie dzban i przykazał oberżyście, by odszedł, później powiedział do Jelkela:
- Tłumacz, waść, dalej, czym ten wstrzymywacz się zajmuje, bom wielce ciekaw.
- Już opowiadam. Na tychże ślubach - mówił Jelkel rozpromieniony, że ktoś jest zainteresowany jego fachem - zakochani muszą wypowiedzieć słowa przysięgi w obecności świadków, wtedy kapłan obecny na ceremonii daje czas tym, którzy na ślub pozwolić nie chcą; jeżeli krzykną, że się nie zgadzają, młodzi nie mogą zostać sobie przyrzeczeni, dopóki ci, co zgody nie wyrazili zdania nie zmienią.
- I ty się tym zajmujesz? Wstrzymujesz śluby? - zapytał  dyplomata. Nie mógł wyobrazić sobie takiej pracy. - Od kogo dostajesz pieniądze? Przerywasz śluby na zlecenie?
- Na zlecenie? Nie! - machnął ręką lekceważąco. - Jeżdżę po wioskach i tam, gdzie się pobierają, ja wkraczam do akcji. Płacą mi zaś krewni młodej pary, po prawdzie muszę natychmiast opuścić tę wioskę i nigdy tam nie wracać, ale za to zapłatę dostaję w kołaczach.
- Teraz rozumiem. Nie próbowali nigdy wziąć za widły i przepędzić bez płacenia?
- Raz spróbowali, to w nocy im czerwonego kura puściłem, od tego czasu jest spokojnie.
- A twój kompan? Kimże on jest?
- Mało od niego wydobyłem, a nakład dzbanów był duży. Każe nazywać siebie Mistrzem Velukiem. Jest mistrzem gildii niszczycieli katedr.
- Czego? - tego Krzciciel nie mógł już absolutnie zrozumieć. - Gildii niszczycieli katedr?
- Najlepiej samego go zapytajmy - szturchnął w bok Veluka. - Hej! Mistrzu, czym wy się właściwie zajmujecie?
- Jak dostaję zlecenie na rozbiórkę katedry, to biorę chłopaków, służbowe młoty i bijemy ściana po ścianie, aż cała nie padnie - powiedział Veluk cały czas trzymając głowę na stole. Widać było, że jest załamany.
- Po co burzyć takie wielkie świątynie? - zapytał wstrzymywarz.
- Proste chłopy jesteście, nie rozumiecie - dopiero teraz podniósł się ze stołu. - Katedry są znakami dawnych czasów. Kiedy Karwóg, nasz Bóg, był najważniejszy. Teraz najważniejsze są pieniądze. Katedry zajmują ogrom miejsca w samym centrum miasta. Wiecie ile manufaktur można postawić zamiast nich? Dlatego właśnie najmują mnie i moich chłopaków różne rady miast, burmistrze i inne świnie przy korycie. Chcą się jeszcze najeść, póki mają okazję.
- Smutne jest to, co prawisz.
- Ano. Wiecie zaś co jest najgorsze? Wiecie, dlaczego rozżalam się tutaj, w kiepskiej karczmie? - Na ostatnie słowa przechodzący obok szynkarz poczerwieniał. Krzciciel nie chciał wiedzieć, co będzie pływało w następnym dzbanie z miodem przeznaczonym dla nich. - Najgorsze jest to, że nie mam zleceń.
- To jest najgorsze? - zdziwił się Jelkel. - To chyba dobrze, może coś się w ludziach odmieniło.
- Jużci - prychnął mistrz - ludzie wiedzą, że na coś się zanosi. Boją się. Myślą, że ostawienie kilku katedr ich ocali, że dzięki temu pozostaną bezpieczni. Coś się szykuje, mówię wam. Może wojna, sam nie wiem. Wiadome jest, że w niedługim czasie tu, w Langii, bruk spłynie krwią. Kto wie, może naszą?
- Jak tak na to spojrzeć - odparł Jelkel zamyślony - coś ostatnio też więcej ślubów jest. Wszyscy chcą się zabezpieczyć, jakby na coś się zbierało.
- Widzisz? - przytaknął mistrz. - Znaki są wszędzie, trzeba tylko umieć je zrozumieć.  Będzie źle, mówię wam.
- E tam, nie ma co się tym teraz frasować, dziś wielki dzień. - Powiedział Jelkel uniósł przy tym kufel nad głowę, jakby oddawał komuś cześć.
- Ano - potwierdził Mistrz. - Dziś litościwie nam panujący król podpisze edykt o wolności słowa.
- To już dziś? - dyplomata w zamyśleniu podkręcił wąs. -  Tak długi czas na trakcie ma sporo minusów.
Wszyscy w Spennordzie wiedzieli czym jest edykt o wolności słowa. Król ogłosił, że podpisze go właśnie w Dzień Wody. Winien on zapewnić możliwość wypowiadania swych myśli, miało zostać dopuszczone tworzenie zgromadzeń. Ten dzień miał zapoczątkować wiele zmian, a w nieodległym czasie zapewnić zwykłym ludziom wolność. Krzciciel tak jak i wielu mieszkańców Spennordu czekał na ten edykt. Dyplomacie coś jednak w tym nie pasowało. Dlaczego dziś? - zadawał sobie pytanie. Przez chwilę szukał odpowiedzi, w końcu przestał. Wkrótce miał się dowiedzieć.
- Kiedy król podpisze edykt?
- Już niedługo, jeżeli chcesz, możemy przejść się na plac, zobaczyć, jak to będzie wyglądało - zaproponował Jelkel.
- Ludu będzie jak wtedy, gdy palili tę wiedźmę, co to ponoć jednego wieśniaka w margrabiego samym spojrzeniem odmieniła.
- Trudno, chodźmy. Lubię być w miejscach, gdzie dzieje się historia.
Wstali od stołu. Krzciciel rzucił spojrzeniem po sali. Chłopi zliczyli już brukiew i kończyli sumować buraki, z racji, że liczyć nie umieli wychodziło im to raczej kiepsko. Nożownicy zniknęli w mroku ulicy już jakiś czas temu, zostały po nich tylko porozrzucane krzesła i ostrza wbite w ścianę. Młodzieńcy bijący się o względy niewiasty leżeli teraz po przeciwległych ścianach pomieszczenia, byli porżnięci od góry do dołu, po ubraniach sączyła się krew. Gdyby ktoś rzucił się im na pomoc, pewnie dało by się ich uratować, ale nikomu się nie spieszyło. Oberżyście bardziej opłacało się poczekać, aż wyzioną ducha i wtedy ograbić ciała, niż długo kurować nieszczęśników i odebrać parę łaskawych groszy za opiekę. Białogłowa, dla której nieszczęśnicy się pokłuli, gdzieś odeszła, widocznie zaloty były chybione.
Krzcicielowi zrobiło się lżej na duszy, gdy wyszli, bycie z dala od tak zwanej cywilizacji miało też swoje zalety.
Wychodząc Mistrz Veluk zauważył gwiazdę zaranną dyplomaty.
- „Sublimator" - przeczytał  - Co to znaczy?
- Jak zobaczysz to cudeńko w ruchu, to zrozumiesz.
Nikt nie odpowiedział. Na ulicy zrobiło się tłoczno, więc szli razem z pobudzoną już gawiedzią. Od któregoś z mieszczan Jelkel kupił butelkę gorzały i coraz częściej z niej popijał. Im mniej było zawartości flaszki, tym wstrzymywacz stawał się weselszy i bardziej rumiany - widocznie trafił na taką, która nie zawierała wody.
Tłum z każdym krokiem gęstniał, aż w końcu, gdy nie dało się już dalej iść, zatrzymali się. Wszyscy byli zniecierpliwieni i wokół aż huczało od pytań.
- Kiedy się zacznie?
- Widzi ktoś coś?
- Kiedy będzie można wreszcie naobrażać króla?
- Ile za ten obwarzanek?
- Może się pan przesunąć? Stoi mi pan na nodze.
- Temu w czerwonych pantalonach zwinąłeś już mieszek?
Gdy zdawało się, że tłum już dłużej nie wytrzyma, zabrzmiały fanfary, trąby i inne dęte instrumenty. Ludzie poczęli wrzeszczeć, kwiczeć, wzdychać i wydawać wszelkie inne dźwięki, które wydaje się w chwilach uniesienia, co na dobre zagłuszyło poprzedzającą wystąpienie króla mowę herolda. Nikt za bardzo nie żałował, ponieważ samo wymienianie tytułów władcy trwało trzy kwadranse. Wreszcie, gdy ucichł skrzeczący głos herolda, cała kakofonia trąb rozpoczęła się na nowo.
Wtedy król przemówił. Natychmiast zrobiło się cicho, wszyscy czekali na jego słowa, na zakończenie mowy i na tę chwilę, gdy będą mogli czuć się wolni. Nie musieli długo czekać, bo władca nie bawił się w długie i nikomu niepotrzebne wywody.
- Edykt, ten tego, już obowiazuje - powiedział w stronę gawiedzi.
Placem wstrząsnął taki harmider, jakiego wcześniej nie było w całym kraju: ludzie tupali, piszczeli, gwizdali, klaskali, płakali ze szczęścia, ktoś, gdzieś krzyczał, że się dusi, ktoś inny zauważył brak mieszka i począł gonić złodzieja przeraźliwie przy tym nawołując złoczyńcę do uczciwości. Sprzedawcy obwarzanków przekrzykiwali sami siebie. Do hałasu dołączyły się też zwierzęta. Koty zaczęły miauczeć, psy szczekać, ludzie mówić.
Jakiś młody człowiek, chyba żak z miejscowego uniwersytetu, wspiął się na kompana i krzyczał, że konieczne jest zniesienie czesnego, gruby mieszczanin domagał się obniżenia podatków, ciemni chłopi narzekali na wszędobylskie czarownice, wszędobylskie czarownice biadoliły, że chłopi są zbyt ciemni, szlachcice chcieli nowej wojny, byli więźniowie skarżyli się nie niesprawiedliwe sądy.
Gdy Krzciciel usłyszał ten cały chór, zrobiło mu się bardzo ciepło, tam gdzieś głęboko w samym środku ciała. Kąciki ust mimowolnie powędrowały w górę, pokonały drogę, jaką od dawna przemierzał tylko wiejący wicher. Kurze łapki obok oczu znów stały się wyraźne. Znów się uśmiechał. Widział wolność, wolność, o której marzył od dawna. Nie tylko on.
W którymś momencie coś wskoczyło mu na opancerzone plecy. Chciał się bronić, ale to był tylko Jelkel. Wszedł na barki dyplomaty, by mieć lepszy widok. Krzciciel przytrzymał jego nogi, by ten nie spadł. Wstrzymywacz zaczął wylewać z siebie wszystkie żałości, wszystko, co tak długo ukrywał w sobie, co tłumił przez tak wiele lat. To, co myślał o królu, jego rządach i decyzjach. Głos Jelkela, który ten ćwiczył przez całą swą karierę po różnorakich świątyniach, był mocny, wręcz dudniący. Teraz niósł się po placu obwieszczając wszystkim, że właścicielem głosu jest człek wolny.
Krzciciel go zrozumiał. Jelkel nie wykonywał swej pracy po to, by czynić krzywdę zakochanym ludziom. Chciał mieć wreszcie na coś wpływ, chciał poczuć, że jego decyzje mają znaczenie.
Potem dyplomata spojrzał na Mistrza Veluka. Uderzyła go widoczna zmiana w jego postawie. Nie był już zgarbionym, zrozpaczonym mało znaczącym mieszczaninem cieszącym się łaskawie nadanym mu tytułem mistrza. Krzciciel i jego zrozumiał, wiedział, dlaczego wybrał fach burzyciela katedr, Veluk chciał widzieć, jak upada coś monumentalnego, obecnego przez tak wiele lat, że można było przywyknąć. Teraz Mistrz miał możliwość zniszczenia czegoś większego, mocniejszego, ale też powszechniejszego niż katedra. Mógł zburzyć niewolę, która roztoczona była nad wszystkimi ludźmi.
Mistrz zauważył jego wzrok. Popatrzył mu chwilę w oczy. Czy on też wie, kim jestem? - zapytał samego siebie Krzciciel - może właśnie w tej chwili poznał mnie lepiej niż ludzie, z którymi spotykałem się przez całe życie.
Mistrz wyjął zza pazuchy butelkę, napił się i bez słowa podał dyplomacie. Też nic nie mówiąc Krzciciel pociągnął łyk. Nic w całym życiu nie smakowało tak dobrze. Był teraz na wpół wolnym człowiekiem. To wciąż lepiej niż być niewolnikiem. Krzciciel miał nadzieję, że już niedługo uda się przeforsować ustawę o wolności osobistej, majątkowej, równości wobec prawa. Już niedługo, mówił do siebie.
Krzciciel odwrócił się, chciał spojrzeć na innych ludzi. W tłumie stał mały, spokojny człowiek z gołębią twarzą i bardzo złymi ślepiami. Dyplomacie zrobiło się niedobrze, gdy w nie spojrzał. Ujrzał w nich czyste zło. Konus odwrócił się i zniknął w tłumie. Krzcicielowi bardzo się to nie spodobało, szarpnął Jelkela i Veluka i czym prędzej wybiegł z tłumu. Wstrzymywacz i Mistrz domagali się wyjaśnień, dyplomata obiecał, że udzieli ich, gdy tylko dotrą do bezpiecznego miejsca. Naszła go czarna myśl. Myśl tak zła, że  czym prędzej chciał wyrzucić ją z głowy, ale nie zdołał.
Zza ich pleców, stamtąd, gdzie znajdował się plac, dobiegły ich krzyki, to nie były te same, w których jeszcze przed chwilą sami brali udział. W tych nowych brzmiała nuta przerażenia i niedowierzania, towarzyszył im rumor setek podkutych butów. Równy huk o nierówny bruk. Buty źle działały na krzyki, pobudzały je, stopniowo odmieniały w trwożne wrzaski bólu.
W oczach kompanów widział lęk. W jego własnych strach był pewnie dwukrotnie większy, bo on rozumiał. Rozumiał, dlaczego akurat w dzień wody.
Krążyli po coraz mniejszych uliczkach. Byle jak najdalej od placu. Co jakiś czas mijali kogoś, ale rzadko zmierzali w tym samym kierunku. Zazwyczaj mijający ich szli w stronę placu, byli ciekawi tego, co spowodowało tyle zamieszania, chcieli też ujrzeć właścicieli podkutych butów. Oni jeszcze nie rozumieją, mówił sobie Krzciciel.
Dyplomata i kompania wbiegli właśnie w wąską ulicę, miała tylko dwa wyjścia, z przodu i z tyłu. Za nic nie chcieli się cofać, więc ruszyli przed siebie. Byli już prawie na końcu trasy, gdy usłyszeli podkute buty. Trzy pary z przodu, przy wyjściu z ulicy. Kolejne dwie dało się usłyszeć zza ich pleców.
Właścicielami podkutych butów byli policjanci. Najwięksi bandyci chodzący po Spennordzie. Czarne mundury, czarne kusze, czarne miecze. Czarne sumienia. Zadbali, by ich nowe ofiary nie miały szans ucieczki. Na wysokości ramion trzymali gotowe do strzału kusze, a raczej ich pomniejszone wersje wyprodukowane specjalnie dla tajnej policji.
Jednym z trójki tych, którzy zastąpili im drogę, był oficer. W jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej jakiś pergamin. Uśmiechnął się złośliwie.
- To ci? - spytał w pustkę. Zza niego wyszedł konus, którego Krzciciel widział na placu.
- Tak jest, panie kapitanie - przytaknął - ci tutaj źle wyrażali się o miłościwie nam panującym, a ten duży, w zbroi, służył jako podest.
- Jako podest? - zasępił się, ale po chwili twarz rozjaśniła mu się w przerażającym uśmiechu - I na to znajdziemy jakiś paragraf.
- Za co jesteśmy aresztowani? - spytał hardo Jelkel - przecież od podpisania  edyktu można wyrażać swe poglądy.
- A i owszem - zaśmiał się oficer, akompaniowali mu podkomendni ustawieni za jednym i drugim ramieniem. Ci stojący za plecami Krzciciela nie usłyszeli przedniego żartu. -  Czytaliście może poprawkę? Weszła chwilę po podpisania edyktu.
- Poprawkę? - zapytał Mistrz przerażony.
- Ano  - oficer rozwinął pergamin, który trzymał w dłoni, a była to kopia edyktu, każdy oficer pewnie miał podobny. Operacja musiała być zaplanowana od dawna. - O, tutaj, ekhem, ,,niniejszy edykt dotyczy tylko i wyłącznie niżej podpisanego jaśnie oświeconego..." i tak dalej. Czyli pokrótce, tylko król może mówić, co chce, tylko on ma prawo do zgromadzeń. Natomiast wy, zostaliście przyłapani na wichrzycielstwie - w oczach policjanta pojawił się złowrogi błysk. - Proszę za mną, na pewno jeszcze dziś opuszczą panowie posterunek.
Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo. Krzciciel wiedział. Właśnie dlatego podpisano edykt w dzień wody, dziś można było w świetle prawa wszystkich stracić. Król robił czystkę. Wszystkich, którzy uważali, że wolność jest ludziom potrzebna do życia, wszystkich, którzy byli na placu. Napełnić żelazną balię wodą, wstawić na rozgrzany węgiel, zanurzyć głowę skazańca, poczekać aż znieruchomieje i to samo z każdym.
Popatrzył na oficera. Dwa kroki odległości. Miecz opuszczony, głowa wysoko, podniesiona do góry, pora, by zobaczył gwiazdę.
Reszta rozegrała się bardzo szybko. Najpierw dyplomata sięgnął po Sublimatora. Szeregowcy nie zauważyli, ale oficer tak, przekrzywił głowę, myślał, że dyplomata chce złożyć broń. Błąd. Krzciciel naniósł drobne poprawki na wyimaginowany cios, a później zadbał, by stał on się realny. Wpierw szybki obrót samą gwiazdą, musi nabrać impetu. Teraz już spostrzegli wszyscy, było już jednak  za późno. Krzciciel wykonał mały krok w przód i pozwolił rozpędzonej kuli uderzyć oficera w dół szczęki.
Mistrz Veluk oglądał, jak głowa oficera  odlatuje w tył i rozpada się na części jak jabłko roztrzaskane młotkiem. Na ściany i wszystkich w pobliżu chlusnęła ciepła krew. To nie ona zrobiła największe wrażenie. Jeszcze długo po tym, jak nieruchome ciało oficera huknęło o bruk, wszędzie wokół unosiła się czerwona mgiełka. Mistrz nie widział nigdy żadnego gazu, ale był pewien, że musiał wyglądać tak. Wtedy zrozumiał nazwę broni Krzciciela, Sublimator.
Policjanci stali jeszcze chwilę w uliczce. Potrafili liczyć. Wiedzieli, że jest ich więcej, ale potrafili ocenić pierwszorzędną zbroję dyplomaty. Był to pancerz, którego ich pomniejszone kusze nie przebiją. Widzieli, co stało się z ich oficerem. Wycofali się w mrok alejek.
Konus potknął się, nieprawdopodobny łut szczęścia, nie dla niego, rzecz jasna. Krzciciel podszedł do leżącego w błocie nieszczęśnika i spojrzał mu prosto w oczy. Wtedy zobaczył swą pomyłkę, to, co na placu uznał za zło było najprawdziwszym strachem. Strachem przed śmiercią, przed upadkiem dobrze karmiącego systemu, przed cudzą wolnością.
- Uciekaj - wycharczał przez zaciśnięte zęby.
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Po chwili zniknął za rogiem uliczki.
- Wciąż mało rozumiem - powiedział cicho Jelkel.
- Czystka - powiedział dyplomata bez emocji. - Chcieli pozbyć się wszystkich, którzy mogą zagrozić władzy, chcieli, by ludzie się ujawnili, a nie ma lepszej przynęty niż obietnica wolności.
- Wiecie co? - zapytał Mistrz - Słyszałem, że w Tremnie jest sporo katedr, pewnie część z nich trzeba będzie zburzyć, obrządki ślubne są podobne, a dla dyplomaty zawsze się coś znajdzie.
- Możemy jechać, choćby dziś. Nic na mnie tu nie czeka prócz śmierci, nic mnie już tu nie trzyma, mam dość tego kraju.
W oku dyplomaty na jedną, krótką chwilę zajaśniała przezroczysta łza. Otarł ją ręką i spojrzał w dół, tam gdzie teraz upuszczony przez oficera edykt płynął powoli rynsztokiem unoszony nurtem wody. Cały upaćkany błotem i skropiony krwią, przypieczętowany śladem czyjegoś buta. Dyplomata patrzył, jak niegdyś wymarzony dokument odpływa w dal, by zgnić w jakiejś zapomnianej uliczce.
- Jedźmy stąd jak najszybciej, ten kraj jest chory.
Źródło zdjęcia: http://thamesreach.org/wp-content/uploads/2015/11/British-Library-Medieval-Additional-27695-c.-1330-40.jpg

Komentarze

Popularne posty