Maria Skoczyńska, "Makatka"

W strugach deszczu, między jego kroplami, w kałużach, spod parasola, przemoczonego płaszcza dostrzec więcej niż widzimy na co dzień. Znane miejsca, sytuacje, przyzwyczajających nas do siebie ludzi zobaczyć na nowo. Nie silić się na dramatyczne historie i oryginalność, a BYĆ oryginalnym.
Wpuścić nas do swojego świata i pozwolić, byśmy podążali ze strumieniem myśli ujętych w niebanalną narrację. Na to zdecydowała się autorka opowiadania nagrodzonego  w II edycji szkolnego konkursu literackiego - Maria Skoczyńska z klasy 3b. Zapraszam do lektury prozy wyróżniającej się dojrzałością, konsekwencją i wyczuciem w realizacji narzuconego regulaminem konkursu motywu akwatycznego. Doszywane wokół niego jak do patchworkowej tytułowej makatki myśli ujmują równowagą między twardym stąpaniem po ziemi (nawet usianej kałużami) a poetyckimi ucieczkami w inny świat. Zaciekawia też zmiana narracyjnej perspektywy w zakończeniu opowiadania. Po przeczytaniu "Makatki" trudno oprzeć się skojarzeniom z zajmującą tak ważne miejsce w literaturze prozą strumienia świadomości. Warto popłynąć z tym nurtem...
MM
Maria Skoczyńska, "Makatka"
Szyba jest zalana deszczem. Jeśli przystawisz do niej twarz, zobaczysz na zewnątrz zniekształconą rzeczywistość, całkiem rozmytą. Deszcz, mówią, to łzy aniołów płaczących nad światem, ot, taka niebiańska woda. Twoja twarz widziana z ulicy byłaby jasnym obłokiem mgiełki, nie uczestniczącym w życiu, a jedynie je obserwującym. Ale ty wcale nie zamierzasz bezczynnie spędzić tego popołudnia. Wyciągasz ze stojaka parasol, ubierasz zamaszystym ruchem kurtkę, wiążesz buty, sprawdzasz, czy telefon naładowany. Wychodzisz z domu w krajobraz pełen srebrzystych kałuż. Akurat przestało lać jak z cebra, co najwyżej trochę kropi. Zobacz, z domu naprzeciwko biegną dzieci w małych, jaskrawych kaloszkach, błyskając  bielą mlecznych ząbków. Za nimi biegnie ktoś dorosły, może matka, ostrzega ostrym głosem swoich podopiecznych, żeby się nie ubrudzili. Ale niebiańska woda jest zbyt czarowna,  by zostawić ją w spokoju. A dzieci są jeszcze w tym wieku, kiedy deszcz oznacza magię rozpryskujących się kropelek, a nie nieprzyjemną, przenikającą do szpiku kości wilgocią. Idziesz dalej, mijając tabliczkę z nazwą ulicy. Odprowadza cię echo dziecięcych śmiechów i karcących nawoływań. Omijasz powstałe błoto, wcale nie zamierzasz przyjść w uwalanych po kostki butach, specjalnie przecież je wcześniej szorowałeś. Przechodzisz obok teatru i słyszysz przy drzwiach rozmowę. Kasjerka uświadamia starszej kobiecie, że trafiła nie do tego teatru co trzeba, bo Teatr Nowy jest przy Moście Teatralnym, a tutaj, obok okrąglaka, stoi Polski. Zaczynasz tej zabłąkanej kobiecie współczuć. Chociaż nie, nie współczuć, bo nigdy nie byłeś w takiej sytuacji. Empatia, tak. To empatia. Wtedy zaczepia cię dwóch bezdomnych pijaczków, panie kierowniku, pan złotóweczkę da? Na piwo, pytasz. Na nic innego w naszym życiu nie warto, panie kierowniku. Bardzo prosimy. Wzruszasz ramionami i faktycznie dajesz im tego złocisza, w sumie nawet więcej, bo dwa złote. Otrzymujesz w zamian dwa poczerniałe, nieogolone, szczerbate uśmiechy. Zdajesz sobie sprawę, że popierasz ich alkoholizm, że lepiej było im jedzenie kupić, ale czy jedna bułka zmieni to ich bezdomne życie? Piwo trochę oddali na chwilę ten poszarzały świat. Tak. Zimno się zrobiło. Stawiasz kołnierz kurtki, wciskasz głębiej ręce w kieszenie. Mijając kolejne ulice myślisz, gdzie kupić „Wyborczą”, co sprawia, że ludzie są tacy, a nie inni. Mają tę gazetę w kiosku, niesamowite, siedem miliardów na świecie i nikt nie jest taki sam, ale ulewy ostatnio, coś w kraju nie gra, „Wyborcza” wszystko powie. Gazety ścigają się  o pierwszeństwo z telefonami, telewizją, a przede wszystkim Internetem. I zaczynają przegrywać, nieekonomiczny papier z superszybką stroną internetową nie ma szans. Nie wiesz, która godzina, bo telefon jednak wcale nie był naładowany, trochę się denerwujesz i przerywasz jakiejś parce w pół rozmowy o tym, ile będzie kosztował prezent dla jego potencjalnej teściowej, jakieś ładne opakowanie herbat z działaniem uspokajającym, żeby na spokojnie rozważyła potencjalnego kandydata na zięcia, widzieli w promocji za trzydzieści dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć. Więc im przerywasz, patrzą na ciebie z lekką naganą w oczach i mówią, jest godzina dziesiąta pięćdziesiąt siedem. A ty im dziękujesz i na do widzenia rzucasz, że lepiej by poszli do „Time for Tea”, tam było za dwadzieścia sześć dziewięćdziesiąt dziewięć, teraz się dopiero zdziwili. A ty wiesz, bo sam pomagałeś szukać takowych przyjacielowi, który szedł na wizytę do matki narzeczonej, bardzo nerwowej kobiety. Przyspieszasz kroku, ach, jak ten czas leci. To ciekawe, że żyjemy w rzeczywistości opanowanej przez czas i pieniądz. Wszystko jest do kupienia, chyba poza względami nieubłaganej potencjalnej teściowej. Chociaż i tutaj może trafić się skarb. Czy jest coś nie do kupienia? No, może nieśmiertelność. Żyje się w pośpiechu, żeby zdążyć, żeby się nie spóźnić, żeby wydać, żeby kupić, żeby mieć, a potem się zwalnia i nagle jest już za późno. Za późno na co? Tego nie wiesz, gnasz coraz prędzej, ta jedenasta trzydzieści tak szybko i nagle przychodzi. Ale mokro, sarkasz z irytacją, znowu ciemne chmury wydają okup w postaci deszczu. Woda, woda, woda, tyle wody, za dużo tej wody. Ciągle ostatnio pada i pada. Postanawiasz wskoczyć szybko do tramwaju, podjedziesz jeden, może dwa przystanki, a potem wysiądziesz i będziesz już prawie u celu. Kiedy ocierasz oczy i potrząsasz przemoczonymi włosami, parasol niewiele się tu zdał, dobiega do ciebie wołanie jakiegoś dziadka przy wejściu. Żeby mu ktoś pomógł. Nie będziesz taki niewychowany, więc pójdziesz i pomożesz go po tych schodkach wciągnąć, a drugi chłopak, młodzieniaszek całkiem, wlecze drugą część stanowiącą komplet z dziadkiem, czyli jedną kulę i jeden balkonik wyładowany po brzegi jakimiś siatami. Dziadek niepewnie siada i tramwaj z impetem rusza do przodu, balkonik też rusza do przodu. Dziadek krzyczy na cały pojazd, słowo nie do przytoczenia, ludzie, balkonik mi odjedzie zaraz, czy ten pajac jeździć nie umie. Chwytasz ten jego przedmiot i przysuwasz mu z powrotem, a on zaczyna tyradę pod tytułem, za moich czasów tak nie było. Zastanawiasz się, po co mu i balkonik, i kule. A bo to wygodnie? Czy wszystko mu potrzebne? Czy zaznał kiedyś takiej biedy, że teraz musi mieć wszystko w nadmiarze? Ale o to już nie zapytasz, bo trzeba wysiadać i dziadek z kulą i balkonikiem staje się wspomnieniem, które tak jak cały ten deszczowy dzień odejdzie w niepamięć. Żywi ludzie zostają z nami tylko na tu i teraz , a w chwili, kiedy się od nich oddalamy, jakby przestawali istnieć, przynajmniej tak to rejestruje nasz ośrodek pamięci. Wyskakując z tramwaju zahaczasz o drzwi, szarpiesz się z nimi, i kiedy w końcu lądujesz na ziemi, to upadasz w sam środek kałuży, której nie zauważyłeś. Masz cale buty ubłocone, cale spodnie mokre. Złościsz się, chciałeś wyglądać porządnie. Przeklinasz głośno. Przechodząca obok zakonnica mówi, spokojnie, synu, nie kalecz sobie języka, który przecież mamy taki piękny. Przepraszam, siostro, ale ta przeklęta woda, a ja specjalnie miałem wyglądać dobrze, a teraz jestem mokry, brudny i zły. Nie przejmuj się, synu, jak kocha to nie będzie patrzeć na twój wygląd. Nie patrz na piękno, lecz w serce człowieka, bo człowiek zostaje, a piękno ucieka. No, idźżeż, synu, szczęść Boże. Szczęść Boże, siostro, bąkasz zawstydzony. Dziwne, ale przestajesz myśleć o tym, jak wyglądasz, a niech chlupocze w tych butach. Przepłyniesz w nich ten ludzki tłum przed sobą z walizkami, tobołami i plecakami. Morze ludzi,a każdy z nich zdaje się być samotnym okrętem. I ty się pchasz w sam jego środek, roztrącasz na boki inne okręty, prujesz szybciej niż Kolumb kilkaset lat temu, żeby odkryć może nie samą Amerykę, ale kogoś, kto z niej wraca. Niecierpliwisz się, bo jakiś mężczyzna przed tobą tarasuje ci drogę, wygłaszając rozwlekłe tyrady o znaczeniu poezji we współczesnym świecie. Że ludzie jej w jakiś sposób jednak potrzebują, nawet nieświadomie. Że nawet piosenka może być namiastką wiersza. Że to bardzo piękny sposób na szukanie czegoś nadzwyczajnego w czymś przeciętnym, świat staje się inny, bardziej niezwykły. Poza tym poezja to emocje, uczucia, a ludzie potrzebują wyrażać siebie, są takim kłębowiskiem uczuć. Jeśli milczą, a milczą dzisiaj bardzo często, to wiele w sobie zaczynają chować i stają się nieprawdziwi. Ja zaraz stanę się nieprawdziwy, jeśli pan nie przestanie swoją osobą całego chodnika zajmować, mówisz zirytowany i idziesz do przodu, niemal go taranując. W innych okolicznościach może byś przystanął i włączył w dyskusję, ale dzisiaj bardzo się śpieszysz. Na wystawie sklepu spożywczego wisi wielka reklama wody, głosząca wszem i wobec, woda to życie, woda zdrowia doda, woda najlepsza ochłoda. Czy wszystko jest dzisiaj pod jej wszechobecnym znakiem, nawet ta reklama? Jakby początkiem tego dnia, początkiem wszystkiego była właśnie woda.  Hm, Tales z Miletu byłby się ucieszył, w końcu to on jest autorem teorii, że w wodzie źródło wszelkiego istnienia. Ale nic to, jesteś już prawie u celu, na dworcu, gdzie dudnią koła pociągów przyjeżdżających i odjeżdżających, szyny dźwięczą, megafony skrzeczą z zapowiedziami. Niektórym życie jak pociąg, niektórym życie jak peron, w wiecznym oczekiwaniu. Kofta w sam raz to ujął. Zobacz, tak się śpieszyłeś, że jesteś przed czasem. Siadasz więc na ławce przy peronie piątym, myśli gnają ci coraz prędzej. Oto ja przyleciałam prościuteńko z Ameryki, a teraz z Warszawy pociągiem tutaj, zastanawiasz się, po co. Przecież Ameryka to raj. Czy za oceanem było mi źle, myślałeś, że wielka woda raz przekroczona oddzieli mnie od kraju, w którym się urodziłam. A ja, kiedy już wysiądę z pociągu, powiem ci, że nie, ale korzeń raz zasadzony i dobrze podlany, a potem przesadzony na inny grunt wcale nie przestanie pamiętać o ziemi, w której wyrastał. I można się Polski wypierać, ale po wielu latach emigranci czują brak czegoś, czegoś, co do nich przynależy. Tam są dobrze przyjmowani, ale obcy. I coś ciągnie tutaj. Miejsce czy ludzie, tego nie wiem. Ty mnie mocno wyściskasz i z uśmiechem rzekniesz, jak dobrze, że wróciłaś. Weźmiesz w jedną rękę moje bagaże,  a  w drugą moją dłoń i jednocześnie spróbujesz otworzyć parasol. Zachichoczę jak mała dziewczynka, wtedy spojrzysz z przepraszającym spojrzeniem, znowu pada i pada, jest strasznie brzydko, ale w domu czeka ciepła herbata i ciasto. Powieje z lewa strasznie jakimś nieprzyjemnym zapachem, psy szczekają, a jak tylko wyjdziemy, samochód nas ochlapie kałużą. Przeklniesz, ja znowu się zaśmieję, a to Polska właśnie. Jeśli dobrze się wsłuchasz, to usłyszysz, jak rechocze zza grobu sam Wyspiański. 
***   
To już niedługo. Pociąg wciąż turkocze, a ty wyglądasz za okno. Szyba jest zalana deszczem, zaraz pójdziesz wyciągać parasol ze stojaka i przyjdziesz po mnie. Ja w tym czasie uszyję sobie z tych gałganów i skrawków naszej rzeczywistości może makatkę, może patchwork z ludzi, miejsc i zdarzeń. I kiedy się spotkamy, zarzucę go na nas, szczelnie się nim otulimy i pójdziemy do twojego domu, doskonale świadomi naszych odbić w wodnej tafli stawu w parku, przez który przejdziemy, doskonale obojętni na świat, doskonale odizolowani od innych w naszej rozmowie.
Tylko jeszcze trochę wody musi upłynąć.     
Źródło zdjęcia:  https://www.flickr.com/photos/wonderlane/14432553232

Komentarze

Popularne posty